C. dokonała zbrodni powiązania przestrzeni. Rzeczy ją pamiętają i będą pamiętać jeszcze długo, nawet po moim odejściu. Żadni następni nie wypłuczą z niej tych prześcieradeł i obrusów, a w drewnie przy regale już na zawsze pozostaną małe ubytki, którymi zaznaczałam, jak rosła. Cieszę się, że chociaż w taki sposób C. się zapisze.
A ja się starzeję, chociaż czuję, że nie powinnam.
Jakiś czas temu przyszła Ona. Kostki zapukały do drzwi, usłyszałam zmarznięte dłonie, które miały zaraz się rozkruszyć. Próbowałam ją dostrzec przez pokryte szronem okna – widziałam tylko przygarbioną sylwetkę i zlepione, czarne włosy. Wyglądała, jakby za chwilę mogła przepaść w tej ciemności, obrócić się w śnieg i zginąć w zamieci. Wpuściłam ją więc bez zastanowienia i przekręciłam klucz w zamku.
Siedziała przy stole i milczała, obracając kubek ciepłej herbaty w dłoniach. Próbowałam zobaczyć cokolwiek w jej oczach, ale były ciemne i puste, częściowo zasłonięte przez włosy, przypominające spływające po twarzy rośliny. Miała na sobie przemoczone ubrania, pachniała wilgocią. Woda z Niej skapywała, tworząc ciemną kałużę na podłodze. Próbowałam się w niej przejrzeć, ale byłam rozmazana, zresztą tak się właśnie czułam i Ona dobrze o tym wiedziała. Przyszła mnie dookreślić, przypomnieć kim jestem – a raczej nie jestem – i czego nie mam. Tego wieczoru nie wypowiedziała ani słowa – kiedy przygotowałam świeżą (ale nie wypraną z C.) pościel, odsunęła się powoli od stołu i poszła do drugiego pokoju. Już kiedyś tu była. Wiedziałam, że wróci.
Tej nocy śniłam, że C. wdrapuje się na mnie i stara się mnie obudzić. Nie otwierając oczu, próbowałam ją z siebie zdjąć. Kiedy uchyliłam na chwilę powieki, zobaczyłam, że Ona stoi w progu i patrzy na nas zimnym wzrokiem. Uspokoiłam się, a C. położyła się w końcu na moim brzuchu. Przez całą noc czułam na sobie jej ciepły ciężar. Objęłam go dłońmi i pomyślałam, że ciało też pamięta. Ona wróciła do swojego pokoju. Wiedziałam, że nas podsłuchuje, że nasłuchuje z każdej strony. Kiedy rozluźniałam uścisk i zostawiałam ciało C. samemu sobie, Jej włosy prześlizgiwały się przez szparę pod drzwiami i rozlewały po całym pokoju, wspinały po meblach i w końcu po mnie, żeby lekkim podduszeniem dać mi upomnienie i przypomnieć, gdzie jest miejsce moich rąk, że są po to, by chronić i ogrzewać C., której kruche żebra unosiły się lekko w rytm mojego oddechu.
Rano piłam czarną kawę w kuchni, a Ona stała pod ścianą i przyglądała się wszystkiemu, co robię, mojemu oddychaniu i byciu, łaziła za mną jak widmo. Cały czas milczała i to było dla mnie głośniejsze niż jakikolwiek dźwięk.
Nie lubiłam Jej wizyt. Pojawiała się za każdym razem, gdy zaczynałam lepiej sobie radzić. Stale czułam na sobie Jej lodowatą obecność, która wisiała w powietrzu i zbierała się pod sufitem. Otwierałam okna, ale nawet mroźne, zimowe powietrze nie było w stanie Jej przepędzić. Kiedy przychodziła, na zewnątrz robiło się szaro, a w domu gęsto.
Odkąd C. zniknęła, żyłam w zawieszeniu, jakbym ciągle na coś czekała, chociaż przecież wiedziałam, że już nigdy nie wróci. Czasem próbowałam sobie wyobrazić, że C. ze mną jest i się przenikamy, ale było mi ciężko, bo te dwie przestrzenie jakoś nie mogły się ze sobą połączyć. Widziałam albo siebie bez C., albo C. bez siebie.
Wszystkie rzeczy istniały w kontekście C. Niepogrzebana jeszcze do końca przeszłość była odkopywana za każdym razem, gdy znajdowałam w domu przedmiot należący kiedyś do niej. Wtedy, sparaliżowana, próbowałam go uwolnić i pozbawić sensu, ale nie dało się, zwyczajnie było to niemożliwe. C. żyła w rzeczach, a rzeczami żyłam ja.
Do szopy za domem regularnie wynosiłam przedmioty, które były zbyt zmącone przez pamięć. Pomieszczenie strzegło porcelanowych figurek zwierząt, pomalowanych barwnikami kamieni oraz mosiężnego młynka do pieprzu, którym C. bawiła się codziennie i kichała, a to kichanie słyszałam później, mieląc przyprawy, więc zaczęłam jeść mdłe posiłki i sama stałam się mdła.
W pierwszych dniach czułam się, jakbym trafiła do jakiejś złej, równoległej rzeczywistości, z której nie można było się wydostać. Echa C. czepiały się mnie jak pijawki.
Musiałam pogodzić się z tym, że minęła, więc po kilku nocach, kiedy trochę oprzytomniałam, zamknęłam drzwi do jej pokoju, a klucz zakopałam gdzieś w ogrodzie. Próbowałam zapomnieć, gdzie i chyba siebie oszukałam, bo rzeczywiście już nigdy więcej nie mogłam go znaleźć. Gdy to zrobiłam, po raz pierwszy przyszła do mnie Ona. Tego wieczoru czułam, jak zbliża się do mnie Jej zimny gniew. Potem przyłaziła zawsze, gdy byłam zła dla C. albo gdy próbowałam ją wymazać.
Kiedy po południu szykowałam się do mojej codziennej drzemki-ucieczki, Ona okryła mnie kocem i miękkim zapachem C. Podczas snu miałam ochotę pomodlić się do jakiejś wszechmogącej, wiecznej siły, żeby mi pomogła i żebym mogła zapomnieć, ale za chwilę sama karciłam się za tę żenującą myśl i wyrzucałam ją z siebie. Ona czuwała – pilnowała, żeby przeszłość za bardzo się nie osuwała. Zawsze gdy przychodziła, dbała o to, by przypomnieć mi jakieś ulotne wspomnienie związane z C., żebym nie mogła uzupełniać się nowymi. Łapałam się tych kruchych obrazów i chodziłam z nimi przy sobie – chciałam chyba wypełnić czymś pustkę, którą C. zapisała mi w przypadkowym testamencie.
Tym razem we śnie widziałam piasek i ziemię, które ktoś rozrzucał wokół mnie. Prosiłam, żeby przestał, ale mój głos utknął w gardle i nie mógł się z niego wydostać. W końcu do mnie dotarło – byłam C. i to ja ją zakopywałam. Wiedziałam, że to sprawka Jej, że to ona wsadza mi do głowy te koszmarne sny. Obudziłam się zła i drżąca. Wybiegłam na zewnątrz.
Wiedziałam dokładnie, gdzie jest. I była tam.
Kopała dziurę w ziemi. Wbijała w nią swoje długie, kościste palce, niemal jak w transie. Nie umiałam Jej powstrzymać. w końcu – trafiła na twarde. Spojrzałam na Nią z błaganiem w oczach, ale nie posłuchała – czerwonymi od mrozu dłońmi odgarnęła piasek z małej, zniszczonej tabliczki. Przywołała mnie, więc podeszłam i pochyliłam się nad drewnianą, spróchniałą skrzynką. C.
Popchnęłam Ją z całej siły na ziemię i sypnęłam śniegiem w oczy. Wiedziałam, że chce mi przypomnieć, że chce wypuścić C. Pociągnęłam Ją z powrotem w stronę drzwi. Śnieg przykrywał cicho błonie przed domem, puch kładł się ostrożnie na świecie. Gniew z nas parował. Zobaczyłam ślady stóp biegnące w stronę lasu. Rozejrzałam się – wszystko wokół spało, chyba nawet ja spałam.
Coś błysnęło mi przed oczami. Usłyszałam niewyraźny śmiech, zobaczyłam ruch. Coś małego przemknęło za drzewem. Zerwałam się nagle i pobiegłam przed siebie, a Ona pognała za mną. Odpychałam się z całych sił od ciągnącego mnie w dół śniegu, podążałam za drobnymi wgnieceniami, które znałam na pamięć. Mknęłyśmy we dwie w kierunku zamarzniętego jeziora. Biegłam i biegłam, aż w końcu znalazłam się wraz z Nią na środku pustej, bezkresnej przestrzeni. Lód krzyczał pod nami i palił mnie w stopy.
– Nie ma jej tu… – powiedziałam cicho.
– Jest – odpowiedziała Ona i zaczęła podchodzić w moją stronę – po prostu się chowa. Ty też się przed nią chowasz, nie możesz tego robić. Ranisz ją.
Poczułam, że wylewa się ze mnie nadmiar C. Uciekała każdą możliwą drogą, przez skórę, przez wydechy i głos, którego użyłam wobec Niej po raz pierwszy. C. znikała i nic nie mogło tego powstrzymać, nawet Ona.
– Oszukujesz mnie od samego początku. Ona nie wróci – syknęłam.
– Może nie wróci. Ale przynajmniej nie zniknie.
Pokręciłam przecząco głową. Coś wykręciło moją twarz, poczułam w brzuchu straszną złość. Zrozumiałam, że dałam się oszukać. Wyprostowałam się i spojrzałam mocno w Jej prowadzące donikąd oczy. Zdziwiła się i zaczęła powoli wycofywać. Zbliżałam się i coraz mocniej czułam paraliżujące zimno, które biło od Jej ciała-nieciała. Czułam, że się roztapia. Wiatr zaplątał Jej osmolone włosy, które przylepiały się do twarzy, oplatały szyję i dłonie, próbowała się uwolnić, ale straciła kontrolę. Miotała się i cofała. Pierwszy raz zobaczyłam, że jest krucha i wyblakła. Lód zatrzeszczał. Zdążyła tylko uchylić sine wargi, a potem – spadła.
Brzmiało to tak, jakby wielki głaz wpadł do wody, a za chwilę – cisza, która pierwszy raz wydała się cicha. Zrobiłam parę kroków przed siebie, podeszłam do pęknięcia w lodzie, chcąc dostrzec w nim Ją, ale niczego nie zobaczyłam, tylko spokojną, niewzburzoną taflę i swoje wyraźne, niezakłócone odbicie.
Kiedy wieczorem wróciłam do domu, zdjęłam przemoczone ubrania i zasnęłam w łazience, przytulona do pieca. Czułam ulgę. Uśpiło mnie regularne kapanie. Śniły mi się krople, które okrywały mnie swoim kapaniem, a potem powódź, wielka woda i fale, który mnie obmyły i zmyły z powierzchni. Zsunęłam się i spadłam w nicość, gdzie już nie było przeszłości, nie było żadnych kontekstów, wszystko było wolne i ja byłam wolna.
Rano poczułam się lekka. Obudził mnie mój spokojny oddech. Wiedziałam, że Jej już nie ma. Wyszłam z pokoju i zobaczyłam, że C. zniknęła ze wszystkich zdjęć. Wyjrzałam za okno.
Śnieg w końcu zaczął topnieć.
Dodaj komentarz