W moim pokoju jest miejsce, gdzie zamknęłam połowę swojego życia. Dziesięć zeszytów, każdy w innym kolorze, z inną zawartością i ze swoim specyficznym mikroświatem. Bohaterowie stali i epizodyczni, zmieniający się czas i miejsca zdarzeń, niektóre wątki nagle pourywane, niektóre uparcie trwają dalej, jedna narratorka (lub wiele – zależy, jak na to patrzeć).
Pisałam od dziewiątego roku życia, chociaż wtedy jeszcze nie do końca wiedziałam, co mi to pisanie daje. Swoje zeszyty zapełniałam egzaltowanymi historiami o tym, że „skoczyłam dzisiaj na skakance 28 razy”, osobliwymi rysunkami ilustrującymi opisane sytuacje i wszelkiego rodzaju zebranymi przeze mnie małymi śladami przeszłości – listami, ususzonymi roślinami, biletami, torebkami po cukrze z miejsc, w których byłam.
Lubię myśleć, że mała ja przeczuwała znaczenie – a zarazem przemijalność – tych rzeczy. Ostatnio, czytając Dzienniki Sylvii Plath – amerykańskiej pisarki znanej przede wszystkim ze swojej powieści Szklany klosz – trafiłam na fragment, w którym wskazała, dlaczego pisanie w różnych momentach życia – a w szczególności jako dziecko – jest tak ważne. Pamiętam, jak w wieku ośmiu lat pisałam wiersz 'Snow’. Powiedziałam wtedy na głos: „Chciałabym zapisać uczucia, które mam teraz, kiedy jestem jeszcze mała, bo kiedy urosnę, będę wiedziała, jak pisać, ale już zapomnę, jak odczuwa się bycie małym”. Tak właśnie jest, że dziecięca wrażliwość na nowe uczucia i doświadczenia maleje odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu technicznej umiejętności.
Wierzę, że pisanie to akt oporu wobec bezrefleksyjnego życia, które – obciążeni i zagmatwani w chaos codziennych spraw – jesteśmy dziś często zmuszeni prowadzić. Zamykanie swojego życia w małej „książce” to nadawanie mu narracji i ważności, to zauważanie – pisanie pomaga więc nie „przeoczyć” rzeczywistości. Potrzebuję pisania, bo często dopóki o czymś nie napiszę, nie wiem, co o tym myśleć. Rejestrowanie w ten sposób swojego istnienia nigdy nie jest straconym czasem. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że pisanie to jedyny moment, gdy zyskuję nad czasem kontrolę, jestem w stanie na chwilę go zatrzymać. I zatrzymać siebie.
Zresztą w pisaniu od siebie dla siebie jest coś z troski (jakkolwiek prozaicznie to brzmi). To danie sobie czasu na zauważenie i przemyślenie tego, co się zauważyło (choćby była to najzwyklejsza, „nieważna” rzecz) po całym dniu, w którym tego czasu nie było. Wieczorem biorę mój notatnik i długopis w ręce i – nawet mimo tego wszechogarniającego uczucia, że wszystko mi powoli ucieka i przelewa się przez dłonie – od razu zaczynam czuć się pewniej. Po nieuważnym dniu, w którym myśli, obserwacje i drobne zdarzenia zdawały się ulatywać, nagle okazuje się, że jest czas i miejsce, by je zachować i nie skazywać ich na zapomnienie. Zapisuję sobie codzienności. Nieważne, że to rzeczy nieistotne z punktu widzenia innych. A więc napiszę o fragmencie rozmowy między nieznajomymi, którą przypadkiem (naprawdę przypadkiem) usłyszałam. Albo o miękkości i szczegółach tekstury koca, z którego ciężko było rano się wydostać. Opiszę swój absurdalny sen o deszczu, który padał w kinie czy powietrze, które tego konkretnego dnia w drodze do domu wydało mi się cięższe niż zwykle. Zbieram te małe szczegóły, żeby nie zginęły.
Bez pisania nie ma dowodów na to, co było, bo pamięci nie można zaufać. Myśląc o jej złośliwej naturze, od razu przypomina mi się to, co w swojej książce Nie ma napisał o pamięci Mariusz Szczygieł: Pamięć! Relacje świadków są często ze sobą sprzeczne, bo pamięć nie jest pasywną rejestracją – nie zapisuje wszystkiego demokratycznie, jest tylko zapisem aktywnym – dopasowuje fakty do naszego założenia. Zmieniamy przeszłość tak, by wspomnienia pasowały do całego zapamiętanego obrazu. Według Szczygła, słowo pamiętam – ten podstępny czasownik w pierwszej osobie liczby pojedynczej – powinno się zawsze ujmować w cudzysłów, by być bardziej uczciwym. Może więc – w obliczu pamięci wyposażonej w niszczącą, zmieniającą lub wypierającą wspomnienia siłę – zróbmy sobie przysługę i napiszmy o teraz z teraźniejszej perspektywy. Musimy się jednak spieszyć, bo każde teraz z chwilą jego napisania (czy nawet pomyślenia) zmienia się w kiedyś. Wisława Szymborska w Trzech słowach najdziwniejszych także pisała o tym trudnym do uchwycenia zjawisku – kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości. Mimo wszystko, dziennik stanowi (prawie) najlepszą próbę zachowania teraz, takim, jakim naprawdę (cokolwiek to znaczy) jest.
Prawie najlepszą, bo to, co zapisałam rzeczywiście jest zapisane, ale tekst jest przefiltrowany. Myśli przeniesione na papier najpierw przechodzą przez nieuświadomiony filtr, zawsze wybieramy, co i jak chcemy zapisać. Teraz jest nieuchwytne, bo zanim je zarejestrujemy, ocenimy i zapiszemy, stanie się nieobiektywną (bo widzianą przez nas) przeszłością. Ale to już temat na inny wpis.
Czytając to, co kiedyś przeniosłam z głowy na papier, jestem w stanie – z pojedynczych zdarzeń i refleksji – odtworzyć różne wersje i etapy mnie. W kawałkach, ale jednak. Czuję się kompletniejsza i mniej oderwana od tamtych osób, którymi – choć czasem ciężko w to uwierzyć – byłam. Historie opisane w dzienniku nie wydają się już historiami innych, oddalonych ode mnie ludzi – przypominam sobie, że są moje.
Może brzmi to wszystko bardzo górnolotnie i przesadnie, ale nie tylko ja w ten sposób myślę o pisaniu. O szczególnym znaczeniu prowadzenia dziennika mówili pisarze, dla których rejestrowanie w ten sposób rzeczywistości było okazją do nauki obserwowania świata, do formułowania filozoficznych, społecznych czy literackich refleksji i – to bez wątpienia – źródłem inspiracji oraz ćwiczeniem pisania. Leopold Tyrmand w swoich dziennikach z 1945 roku stwierdził, że dziennik to opukiwanie złożoności szczegółu, tego co drobne. Zadawał sobie pytania: Jak zapisać mikrobiologię dnia? Albo naszą własną psycho‐magmę? Jak egzystencja zrasta się w codzienność, niezwykłość naszego istnienia w zwykłość?
Dzienniki tworzył także Witold Gombrowicz. Pisarz pisał w nich siebie takim, jakim chciał być postrzegany (co jest zresztą nieodłącznym elementem każdego dziennika – nie da się tego uniknąć). Pisanie ma więc także funkcję autokreacyjną, pomaga tworzyć tożsamość i pobudza samoświadomość. Dziennik stanowił dla Gombrowicza świetne ćwiczenie opisywania świata i objaśniania samego siebie, między innymi swojej niedojrzałości, która jest jednocześnie głównym tematem Ferdydurke.
Z kolei czeski twórca, Franz Kafka w 1910 roku pisał: Nigdy więcej nie opuszczę tego dziennika. To tu muszę się uchwycić siebie samego, bo tylko tutaj to potrafię.
Z każdym rokiem ubywa miejsca w szafce. Rzadko tam zaglądam, bo wiem, że czekają mnie kłopotliwe odkrycia, dawno zapomniane sekrety i niewygodne konfrontacje, ale nie spieszy mi się – kiedyś przyjdzie właściwy moment na przeczytanie moich słów, które muszą sobie jeszcze trochę poleżeć i schować się na jakiś czas w ciemnym, niezamieszkanym miejscu.
Dodaj komentarz