Muszę przyznać, że po kampanii marketingowej, która powstała na potrzeby promocji Barbie obawiałam się, że cały ten szum medialny wokół premiery jest przesadzony i tylko negatywnie wpłynie na jej odbiór – zniechęcił mnie do obejrzenia filmu. Ostatecznie stwierdziłam jednak, że gdybym Barbie nie zobaczyła, przez najbliższe tygodnie doświadczałabym chyba najgorszego FOMO w moim życiu, więc – koniec końców – wybrałam się do kina. I może jednak marketing na mnie podziałał.
A więc – Barbie (Margot Robbie) żyje sobie szczęśliwie i beztrosko w matriarchalnym Barbielandzie, gdzie „Kenowie” są tylko dodatkami i tłem dla lalek-kobiet, wykonujących całą masę – nawet tych zmaskulinizowanych – zawodów. Nagle jednak nasza bohaterka zaczyna myśleć o śmierci i poznaje cellulit – teraz musi wybrać się w podróż do prawdziwego świata, by w tym swoim przywrócić „normalność”. Do wyprawy przyłącza się Ken (Ryan Gosling), który do Barbielandu wróci (dosłownie) z patriarchatem. Sytuacja trochę się skomplikuje, będzie kilka metamorfoz, konfrontacji ze słabościami, musicalowych piosenek i burzenia „czwartej ściany”.
Całość utrzymana jest w estetyce kampu (ten kicz jest tak straszny i przerysowany, że aż dobry) i ironicznym, ale przy okazji bardzo bezpośrednim humorze, który – akurat według mnie – bardzo pasuje do tego projektu. Cała kreacja świata, niesamowita scenografia i kostiumy zasługują na osobny wpis.
Wiele recenzji zwraca uwagę na to, że film jest trochę głębszy niż można było się tego spodziewać po tak szumnie zapowiadanej, pastelowej produkcji o lalkach, ale jeśli jesteście zaznajomieni z twórczością Grety Gerwig (reżyserką Little Women czy Lady Bird), nie będziecie tym zaskoczeni. Historie o kobietach i dziewczynach wchodzących w dorosłość (tzw. motyw coming of age) nie są dla niej nowością. A tutaj możecie zobaczyć, jakie filmy były dla reżyserki inspiracją podczas tworzenia opowieści o lalce przechodzącej kryzys egzystencjalny.
I tak, Barbie jest trochę popfeministyczna, ale po części jej to wybaczam, bo chyba taka właśnie musiała być, by trafić do mainstreamu, a więc i do szerszej publiczności. To ten rodzaj feminizmu, który mogliśmy zobaczyć także w Legalnej blondynce (2001), gdzie w kreacji bohaterki – zamiast zmuszać ją do porzucania swoich postrzeganych jako typowo kobiecych zainteresowań, cech (no i tego różu), by odnieść sukces w patriarchalnym społeczeństwie – te elementy są „celebrowane”, nie wypierane. Czyli – bierzemy stereotyp i go przełamujemy. Barbie wywołuje podobny efekt. I chyba widać to po reakcjach widzów, którzy masowo przychodzą do kina w różu, czyli w tak „naznaczonym kulturowo” kolorze, łączonym często – w pewien negatywny, szkodliwy i oczywiście nieprawdziwy sposób – z dziewczęcością, za którą ma iść rzekoma próżność i na przykład intelektualna pustka.
Nie traktuję Barbie jako wielkiego manifestu feministycznego i uważam, że błędne jest oczekiwanie, by właśnie tym ten film był. To przecież nadal reklama zabawki, w której kapitalistyczna firma Mattel sprytnie krytykuje sama siebie, nadal na tym zarabiając. Mimo wszystko to była bardzo dobra zabawa, szczególnie dla tych, którzy sami w dzieciństwie bawili się lalkami i w filmie odnajdą wiele smaczków, przywołujących wspomnienia. Barbie nie jest idealną produkcją, zakończenie nie jest do końca satysfakcjonujące pod względem wydźwięku (nie spojlerując, gdzieś tam przekaz się rozmywa), ale to nadal ważny i przede wszystkim pomysłowy, świetnie technicznie wykonany film, który ma parę istotnych rzeczy do powiedzenia, między innymi o tym, że patriarchat nie służy ani jednej ani drugiej stronie czy też o tym, że to w niepozbawionym ułomności człowieczeństwie – a nie w plastikowej perfekcji – kryje się prawdziwa wartość. I choć to zabawny film o lalkach, Greta Gerwig w pewnym momencie naprawdę widza wzrusza, a z pozoru banalny przekaz okazuje się potrzebny.
Dodaj komentarz