Myślałam, że The Idol wyprodukowany dla HBO przez kanadyjskiego piosenkarza The Weeknda, Sama Levinsona i Rezę Fahima będzie kolejnym lepszym lub gorszym serialem o ciemnej stronie Hollywood i show biznesu. Na pewno nie sądziłam, że będzie tu specjalnie co komentować, a jednak ta produkcja to coś tak… dziwnego i budzącego wątpliwości (lekko mówiąc), że chyba jednak warto coś o Idolu powiedzieć. I wskazać co z nim jest właściwie nie tak. Bo trochę jest.
Papierowa gwiazda i creep wchodzą w związek
The Idol był przez swoich twórców zapowiadany jako szokująca wyjątkowa produkcja, która miała odsłonić ciemną stronę branży muzycznej i „celebryctwa”.
Historia brzmiała nieźle – Jocelyn (Lily Rose-Depp), młoda gwiazda, przeżywająca właśnie wypalenie po śmierci matki, spotyka tajemniczego właściciela klubu Tedrosa (The Weeknd), który staje się jej nowym źródłem inspiracji. Wchodzą w osobliwą relację i zaczynają tworzyć razem muzykę, a w całym tym procesie zaczyna uczestniczyć ekipa mężczyzny, czyli młode talenty, które ten zwerbował.
Niestety – Jocelyn okazuje się być postacią bez żadnego charakteru, która jest tytułową idolką nie wiadomo w sumie czemu (mamy uwierzyć w jej świetność „bo tak”, nie ma w niej niczego specjalnego). Tedros to natomiast niepokojący świr, a jego ekipa to raczej dziwaczna sekta, której członkowie swój artyzm wydobywają dzięki najróżniejszym toksycznym metodom pracy (zmuszanie do dzielenia się swoimi najbardziej bolesnymi, osobistymi doświadczeniami czy rażenie prądem). Tak, serio.
Trauma jest seksi
Poza tym, że w The Idolu leżą podstawowe rzeczy – na przykład gra aktorska Abela Tesfaye (The Weeknd), która jest po prostu tragiczna – to mamy tu do czynienia z czymś chyba jeszcze gorszym.
Oglądając produkcję, ma się wrażenie, że ta została stworzona tylko po to, by pokazać traumę, która prowadzi człowieka do totalnego upadku – i fizycznego i psychicznego. Ale nie ma w tym nic głębszego. To tzw. trauma porn – bohater historii i jego trauma są w takim rodzaju narracji eksploatowani do bólu (dosłownie), by zszokować odbiorców, sfrustrować lub zdołować, czyli ogólnie rzecz biorąc, wywołać u nich intensywną reakcję emocjonalną, za czym idzie większa oglądalność i zyski, bo z jakiegoś powodu lubimy oglądać traumatyczne wydarzenia, których doświadczają inni. W trauma porn bardziej liczy się ukazanie samej traumy, by budować na niej fabułę, niż rzeczywiste pochylenie się nad bohaterem, który tej traumy doświadczył czy zgłębienie jej skutków, z pewnym zastanowieniem i wrażliwością. W The Idolu niestety trauma posłużyła autorom jedynie do oparcia na niej tej pokręconej historii.
Nie zrozumcie mnie źle, w ukazywaniu trudnych doświadczeń nie ma nic niepoprawnego, ale należałoby to robić z sensem, to znaczy mieć w tym wszystkim coś istotnego do przekazania, a nie opowiadać historię o znęcaniu się nad młodą gwiazdą przez jej matkę i manipulacji emocjonalnej tylko dla dobra biegu fabuły, by wywołać szok i móc później nazywać produkcję „kontrowersyjną i mroczną”. A przynajmniej chciałabym, żeby przyświecał temu jakiś ważniejszy cel.
Czym masz w końcu być Idolu?
Jeden z największych problemów, jakie mam z Idolem to wrażenie niezdecydowania w wykonaniu serialu, rozmycia sensów, pozostawienie widza z uczuciem „nie wiem, co twórcy chcą, żebym o tym wszystkim myślała”.
Tedros, wokół którego kręci się historia, przez cały serial zachowuje się żenująco. Można zakładać, że taki był zamysł, gdyby nie to, że jednocześnie w pewnych momentach – szczególnie w naprawdę trudnych do zniesienia scenach seksu (musielibyście to zobaczyć sami) – twórcy ukazują go jako pewnego siebie, wpływowego, seksownego jegomościa. The Weeknd mówi, że Tedros miał wzbudzać poczucie dyskomfortu. No dobra, chciałabym jednak dostać bardziej spójną wizję postaci, nie potrzebując do tego komentarza twórców. I to nie tylko moje odczucia.
Muzyką, którą Jocelyn robi z Mike’em Deanem i Tedrosem wcale nie jest aż tak świetna jak to jest przedstawiane w serialu, chociaż twórcy próbują nam wmówić, że jest tak dobra! Albo nie próbują? Ciężko powiedzieć, jaka ma być ta muzyka, jaka ma być ekipo-sekta Tedrosa. I taki problem jest ze wszystkim w tym serialu – nie wiadomo, jakie ma być. Wszystko pływa po powierzchni i w dodatku się rozmywa. Nawet upodmiotowienie kobiet, które ma się dokonywać poprzez Jocelyn decydującą się na odkrywanie swojego ciała jest jakieś pokrętne, wygląda raczej jak męska fantazja seksualna (szczególnie gdy dowiemy się o tym, że pod naciskiem The Weeknda poprzedni scenariusz serialu został zmieniony, bo skupiał się za bardzo na „kobiecej perspektywie”). Znowu wydaje się, jakby sceny nagości i seksu miały być prowokujące tylko dla samego bycia prowokującymi. Nie idzie za tym żaden inny powód. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
A przy tym wszystkim serial zdaje się „myśleć o sobie”, że jest głęboki i poważny, twórcy nazywają go satyrą, a widzowie najwidoczniej po prostu go nie rozumieją.
No więc po co to wszystko?
Niestety The Idol jest chyba po prostu nikomu niepotrzebny. Na pewno nie mówi nic nowego i wartościowego o tym, o czym miał mówić. A szkoda, bo był potencjał. Gorzej z wykonaniem.
A może oglądaliście i macie inne odczucia?
Dodaj komentarz