Postanowiłam, że w 2022 będę czytać więcej klasyków. Nie mogłam więc nie odhaczyć z mojej listy jednej z najbardziej znanych powieści wszech czasów – Frankensteina Mary Shelley.
Każdy z nas kojarzy wizerunek zielonego potwora z wysokim czołem i szwami w ciele, okrutnego, wydającego niskie, nieludzkie odgłosy. Okazuje się jednak, że wizerunek ten wyryła w naszej świadomości głównie kultura masowa. Co tak naprawdę napisała napisała angielska pisarka i co takiego skrywa w sobie oryginalny Frankenstein?
Chłodne, deszczowe lato 1816 roku. Niedawna erupcja wulkanu Tambora na indonezyjskiej wyspie Sumbawa ściągnęła na półkulę północną chmurę pyłu wulkanicznego, a wraz z nim anomalie pogodowe. Mary Shelley spędza wieczór z lordem Byronem, Johnem Polidorim i swoim mężem w wilii Diodati nad Jeziorem Genewskim. Dla umilenia czasu towarzystwo postanawia zorganizować konkurs na powieść grozy. Pogoda najwidoczniej sprzyja inwencji twórczej, bo to właśnie podczas tego spotkania powstaje pomysł na Frankensteina, a także pierwszego literackiego wampira, którego ojcem został Polidori.
Shelley zainspirowana odkryciami naukowymi swojej epoki – m.in. Giovanniego Aldiniego znanego z badania elektryczności i jej oddziaływania na organizm człowieka i zwierząt – postanawia napisać filozoficzną powieść o naukowcu i jego nietypowym dziele.
Trudno się dziwić takim zainteresowaniom angielskiej pisarki. W domu jej rodziców – feministycznej intelektualistki i obrończyni praw kobiet Mary Wollstonecraft oraz myśliciela społeczno-politycznego Williama Godwina – dbano o rozwijanie wyobraźni córki i budzono w niej poczucie odpowiedzialności za zmiany dokonywane w społeczeństwie.
Początkowo krytycy uznali Frankensteina za powieść napisaną przez mężczyznę, autorstwo przypisywano mężowi Shelley, Percy’emu. Jak to zwykle wtedy bywało, kiedy autorstwo zostało w końcu przyznane Mary, uprzedzenia wobec kobiet zrobiły swoje – recenzje nie były zbyt dobre, a książka nie osiągnęła wielkiego sukcesu.
Temat Frankensteina wrócił do łask dopiero na początku XX wieku, bo to właśnie wtedy powstała pierwsze ekranizacja utworu – niemy film z 1910 roku stworzony przez Jamesa Dawleya. Za nim polała się cała masa najróżniejszych adaptacji powieści. A sama książka niejako odeszła w zapomnienie.
Kto z nas nie oglądał chociaż jednej produkcji filmowej czy komiksu z przerażającym monstrum w roli głównej? Od początku XX wieku aż do dziś powstało ich multum. Być może właśnie ten fakt jest powodem aż tak pokiereszowanego wizerunku potwora – historia wymyślona przez angielską pisarkę była wielokrotnie spłycana, a obraz potwora Frankensteina zniekształcany. A właśnie. Dowodem na duże zmiany, które wprowadziła w opowieści Shelley kinematografia, jest sam fakt, że imię „Frankenstein” często utożsamiamy dzisiaj z potworem. W powieści „Frankenstein” to nazwisko doktora-naukowca Victora – sam potwór pozostaje bezimienny.
Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie zaskoczyły podczas czytania, był fakt, że potwór Frankensteina mówi – często nawet piękniej niż ludzie. W filmach na ogół pomijano ten drobny szczegół. Potwór to postać, która uczy się ludzkiego języka, wykonuje dobre uczynki wobec innych, by zdobyć ich sympatię – tak bardzo pragnie miłości i tak bardzo boli go samotność, na którą jest skazany ze względu na swoją „brzydotę”. To właśnie wrażliwość potwora jest najbardziej poruszająca. Jego historia była szczerze przejmująca. I dla mnie to chyba największa wartość tej książki.
A więc Frankenstein Mary Shelley to opowieść o samotności, uprzedzeniu oraz o okrucieństwie, jakim potrafi wykazać się człowiek (takie powieści uwielbiam), to historia o naukowcu, który nie chce wziąć odpowiedzialności za swoje dzieło.
Czytając powieść Shelley, mamy wrażenie, że autorka wcale nie chciała osiągnąć efektu grozy. A przynajmniej, że jej to nie wyszło, bo z jej utworu możemy wyciągnąć o wiele więcej. Dla epoki, w której powstała książka ważny był także temat moralnego dylematu równania się człowieka z Bogiem-stwórcą.
Kinematografia skupiła się głównie na „horrorowym” potencjale powieści Shelley. Z Frankensteinem chyba najbardziej kojarzą nam się przecież szalony naukowiec, pioruny i niepokojący, efektowny proces tworzenia potwora. To ciekawe, bo w książce sam ten proces nie jest wyeksponowany – potwór zostaje „stworzony” później, przez ludzi, którzy go nim uczynili.
Warto sięgać po pierwowzory. Na mojej liście następny jest Dracula. Ale chyba poczekam na jesień.
Dodaj komentarz